Genezą bądź też pretekstem do powstania tego bloga były moje dawne czatowe igraszki. Może raczej „czacie” igraszki. Potem były fora, blogi, któreśmy razem z różnymi ludźmi prowadzili. Funkcjonowały tam wręcz schematy i algorytmy rodem z polityki. Były i koalicje, i opozycje. Rozpadało się to wszystko, budziło potem od nowa. Pewnie nadal trwa, tyle że bez mojego akcesu. Bo u mnie niewiele potem zostało, parę blizn, poczucie zmarnowanego czasu, no i żal bezsilny za tym utraconym czasem. Nieliczne blizny po zagojonych, płytkich ranach to nie problem. Nie osłodzą tego jakieś wspomnienia, pozostałe resztki amuletów czatowych.
Czaty i fora towarzyskie to miejsca dla ludzi gorszej kategorii, odpadowej kasty. Wiszą tam i plotą ludzie z ostatnich sfer społecznych. Taki zapewne jestem i ja, choć moja perspektywa zaprzecza temu. Mam świadomość jej subiektywności.
Te moje walki z administracjami i bufonami z władzą, co dziś dopiero dostrzegam, były zupełnie niecelowe. Herszt więzienny, pozostanie nadal więźniem, a dusza towarzystwa w szpitalu psychiatrycznym – biednym świrkiem. Król śmietnika – śmieciarzem, etc.
Dziś wstydzę się tych wszystkich notatek, w których wyśmiewałem administracje, biednych straconych karierowiczów, którzy rekompensowali sobie poniżenia i udręki dnia codziennego władzą na forach i czatach w sieci. Oni nie są, nigdy nie byli, ani nie będą w mej sferze. Budowanie na tym towarzystwa i społeczności było nikczemne. Choć, mówi się, że pecunia non olet, a nawet w innym, następnym, potomnym języku: il fine giustifica i mezzi; to jednak było to małe, a przecież pieniędzy tam nie było, ani też żadnych celów strategicznych.
Część z tych ludzi, moich antagonistów, pozostanie tam do końca swojego zasranego życia, tropiąc trolli, spamerów, emerytowanych, niedoszłych gangsterów z chorobą Parkinsona i stojących nad grobem z Monsieur Alzheimerem, zwiędłych pedofilów. Żal i współczucie byłyby adekwatnymi uczuciami wobec tego internetowego robactwa.
Wspominałem kiedyś o blogopisaczach, reklamujących się jako bezkompromisowi i kontrowersyjni (Bekony), budujących swą popularność i ściągających na swe blogi googlowy chłam nędznymi frazami. Odkrywają oni prawdy, które już starożytni mieli w jednym paluszku, mądrości rodem sąsiadek w papilotach i szlafroczkach, klepiących o serialach, polityce dla ludu i powodziach medialnych. Choć postronny i w miarę inteligentny obserwator, z przyzwoitą maturą widzi, że w treściach tych bezkompromisowych i kontrowersyjnych tyle szoku i perspektywy odkrywania, co brudu za paznokciami u stóp nagiej modelki z Playboya.
Wstyd mi za pewne rzeczy, ale niech te notki tu zostaną, niczym ukarany za gwałt penis, śliski i z odsuniętym napletkiem. Kusi mnie by skorelować kontrowersyjność i bezkompromisowość z ilością banów, wykreślonych wpisów albo też skasowanych przez garbatą i koślawą administrację blogów i forów. Ale nie uczynię tego, bo znów wpadłbym w rollercoaster taniej popularności. Sławy co mi żywemu na nic, jeno czoło zdobi. A nie zostanie po mnie żadna siła fatalna i nikogo w anioła nie przerobi. A pomyśleć, że u początku moich internetowych podróży, wiele kobiet wyobrażałem sobie jako anioły właśnie, stąpające bosymi stopami po trawach i piaskach wirtualnego świata. Zwiewnie i z wdziękiem. Dziś już wiem, że to hipopotamy z hubą na stopach. Ich waginy, niczym paszcze krokodyla, łykają każdą okazję.
No i może na koniec jedna – niczym placebo – pastylka optymizmu; sam kiedyś taki byłem, pewnie nadal jestem, choć już tego nie widzę. Taką samotną dupą wołową, szukającą innej, bratniej, żeglującej po oceanach Internetu dupy. Tych wodach ostatniej kategorii, za którymi naprawdę nic już nie ma.