Wiem, że zerkają tu ludzie ogarnięci tęsknotami za „starymi czasami”, dawnymi blogowymi, a nawet wręcz mezozoicznymi epokami czatów i forów. W każdym człowieku, w każdej świadomości pali się taki ogień, który – jak to pisał chyba Joseph Conrad – chce raz na zawsze i ostatecznie ustalić jak to było naprawdę. Z mojej perspektywy prawda jest taka, że poszukujemy siebie z dawnych lat, kiedy byliśmy młodsi, lepiej się czuliśmy, ciała nasze i umysły były zdrowsze i bardziej świeże. „Stare czasy” nie wracają, a nawet, gdyby teoretycznie mogły wrócić, my byśmy je odrzucili, tak jak nie potrafilibyśmy przywitać umarłych, którzy zmartwychwstaliby jakimś cudem. Jedynie tęsknota ma sens i wymiar czasoprzestrzenny, i ona jest empirycznym bytem. Słodyczą, pięknem i iluzją. W rzeczach pięknych przestawienie choćby jednego elementu albo dodanie następnego, burzy całą konstrukcję i niszczy owe piękno raz na zawsze. Stąd przesunięcie wspomnienia w czasie i przestrzeni jest nierealne racjonalnie. Bo nawet jeśli przeszłość wcale piękna nie była, a my fałszywie oceniamy ją dziś jako wspaniałą, to logicznie z fałszu może nawet wynikać dzisiejsza prawda.
Pozwalam sobie na tę metafizykę powyżej, bowiem nie zależy mi na frekwencjach, szokach czy lansach. A czytelnik, który się tu ostał jest subiektywnie cierpliwy wobec mnie, sprzedam mu zatem wszystek kit jaki posiadam. Jak zawsze powiadałem, słów kupić się nie da, ale można je sprzedawać. Chociaż dziś na blogach – by notka w ogóle mogła zaistnieć w blogoprzestrzeni – konieczny jest obrazek. Najlepiej szokujący, intrygujący, ładny. Jak reklama papieru toaletowego albo ziołowych środków przeczyszczających. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zamieści fotografii kupy z idealnych jelit nawet choćby najzdrowszego człowieka na Ziemi. Wstawią zdjęcie pięknej kobiety, która w domyśle będzie już wysrana, zadowolona, zapoznana z ulotką, poradzona u farmateraptusa i gastroterapeutyka. Jakieś czerwono – niebieskie kreseczki pokażą w erotyczny sposób działanie środka w zdrowym i pięknym ciele.
Tyle o popularności, blogowych wdzięczeniach się do czytelników, a teraz, na koniec, o blogowych ogrodach i wzgardzonych kochankach Madame Blogosfery.
Blog to ogród, który trzeba pielęgnować, siać, sadzić, wyrywać chwasty, buraki itd., itp. W innym razie blogopisanie nie ma sensu. Oczywistym jest, że ja nad blogiem w tym sensie się zastanawiam. Owszem, można go odłożyć ad acta, a następną notatkę ad calendas graecas, ale czy wówczas nie stanie się on jedną z tych zbędnych rzeczy, które nas otaczają? Stary magnetowid nieużywany od dziesięciu lat, sweter z czasów studenckich, książki, fiszki, ulotki, stare lub czasopisma, fotografie, płyty winylowe. Grafomańskie wierszyki z czasów licealnych.
Pewne notatki z przeszłości dziś mi się nie podobają, a może inaczej: nie lubiłbym ich, gdyby chciało mi się do nich wracać. Nie kasuję ich, bo ich nie czytam, a sądzę, że lektura moich pism wirtualnych z przeszłości skończyłaby się kasacją i kastracją. I „Qui penis” nie mąciłby wody, a pozostałby okaleczony, a bez tych jaj, które towarzyszą blogopisaniu, bez tych jaj, dzięki którym czasem się uśmiecham, to blogowanie w ogóle nie miałoby sensu. Najbardziej pozbawione byłoby sensu w aspekcie terapeutycznym. I chyba dlatego nie traktuję dziś, na razie, mojej przeszłej i zaprzeszłej (plusquamperfecti activi) obecności w wirtualnym świecie ogniem i mieczem.
To pisałem ja, proces siódmy. Tę notatkę jako pierwszą napisałem i wkleiłem na blog używając laptopa, co było dla mnie wydarzeniem przełomowym, jak wizyta u dentysty po dziesięciu latach ukrywania przed nim zębów i mam w nosie to, że się ktoś z tego śmieje. Notkę pisałem w piżamie, w deszczową sobotę – najparszywszy dzień tygodnia dla blogoprzestrzeni.